Jarmark św. Dominika: „patyk” za 45 000 zł

Jarmark św. Dominika przyznaje się do 760 lat tradycji. Był w Gdańsku obecny przez większość pisanej historii miasta, dzieląc z nim wzloty i upadki. Szczególnie ciekawe są wspomnienia ludzi, którzy jako handlarze i kolekcjonerzy tworzyli jarmark w połowie lat 70-tych.

Jarmark św. Dominika
Jarmark Dominikański, 1974

Był to czas, gdy na jarmark ściągali ludzie ze wszystkich stron Polski oraz – co nie było wtedy oczywiste i powszechne – z zagranicy. Zwiedzanie Gdańska było ciekawe, ale dla niektórych były spawy ważniejsze. Piwnice i strychy Polski były jeszcze wtedy pełne „rupieci”, w rzeczywistości często bardzo cennych antyków, z wartości których właściciele nie zdawali sobie sprawy. 

Wiedza to skarb

Zaczynaliśmy od Gdańska i okolic. Szybko rozeszła się wieść, że szukamy starych przedmiotów, więc ludzie sami zaczęli nam przynosić stare kufle, zegary, ceramikę. Kupowało się to wszystko za grosze. Sami nie znaliśmy ich prawdziwej wartości, bo i skąd?

W Ratuszu Starego Miasta funkcjonował już wtedy Klub Kolekcjonera. Starsi i bardziej doświadczeni starali się usystematyzować wiedzę o rzeźbionych kuflach, tak charakterystycznych dla dawnego Gdańska, czy o zegarach, pochodzących nieraz z XVIII wieku.

Starocie na Jarmarku Dominikańskim
Starocie na Jarmarku Dominikańskim
Wiedzę od „starych wyjadaczy” nie zawsze łatwo było wyciągnąć. To było dość hermetyczne środowisko, które czasem co cenniejsze artefakty zatrzymywało w swoich kolekcjach. Korzystaliśmy z kontaktów znajomych marynarzy i sprowadzaliśmy z Niemiec np. katalogi monet, które sami uzupełnialiśmy o własnoręczne rysunki i kopiowaliśmy, co w latach 70-tych było bardzo drogie.

Guldeny i „klamki”

Ta wiedza przydawała się, bo czasem, gdy kolekcjonerstwo stawało się coraz bardziej popularne pojawili się ludzie, którzy chcieli na tym dobrze zarobić. Nie zawsze w uczciwy sposób.

Pamiętam, że bardzo popularne na jarmarku były monety, gdańskie guldeny, szczególnie srebrne „piątki”. Sporo z nich to były tzw. „klamki”, czyli podróbki z zupełnie innego stopu. Trzeba było dużego doświadczenia, żeby odróżnić monety prawdziwe od fałszywych. Najłatwiej można było to zrobić uderzając jedną monetą o drugą w odpowiedni sposób. Fałszywe wydawały zupełnie inny dźwięk.

Dalekie wyprawy

Młodzi wówczas kolekcjonerzy podejmowali coraz dalsze wyprawy w poszukiwaniu skarbów przeszłości. Penetrowano wsie i miasteczka. Często, z różnych powodów, wiązało się to z ryzykiem.

 

Kiedyś znajomy dał nam sygnał, że sporo ciekawych rzeczy jest w pewnej wsi w zachodniej Polsce. Pożyczyliśmy od rodziców kolegi samochód i ruszyliśmy. Wyprawa na cały dzień. Już na miejscu ten znajomy ostrzegł nas, żebyśmy sami „tam” nie jechali. Okazało się, że wieś jest zamieszkana w całości przez ludzi przesiedlonych ze wschodu w ramach akcji Wisła. Pojechaliśmy na miejsce w asyście znanego wszystkim w powiecie lekarza, także kolekcjonera. Gdyby nie on, pewnie trudno by nam było coś zdziałać. I tak czuliśmy na sobie nieufne spojrzenia. Koniec końców nic złego się nie stało, kupiliśmy trochę ciekawych rzeczy, ale dziwną atmosferę pamiętam do dziś.

Naloty milicji

Ówczesna władza niezbyt przychylnie patrzyła na kolekcjonerstwo. Zwłaszcza ci, którzy zajmowali się antykami, musieli liczyć się z nieprzyjemnymi sytuacjami.

Kilka dni po głośnej kradzieży w jednym z kościołów zapukała do mojego domu milicja z nakazem rewizji. Przeszukali całe mieszkanie. Podobnie było u innych. Moim zdaniem milicjanci nie bardzo wtedy rozróżniali kolekcjonerów od paserów. Albo może wygodniej im było nie rozróżniać. Może brali się za nas, żeby podreperować swoje statystyki. Pamiętam, że jeden z kolegów spał dwa dni w piwnicy ze zbiorami, pilnując żeby czegoś mu nie podrzucono (sic!).

Jarmark św. Dominika 1890
Jarmark w XIX w. Jednocześnie inny i podobny do tego 100 lat później.

Patyk

Na jarmarku, oprócz ciekawostek zdarzały się naprawdę świetne okazje kolekcjonerskie. Na przykład rzymskie monety, podobno wykopane na prywatnych, podgdańskich posesjach. Zdarzały się też bardzo ciekawe pruskie, polskie i rosyjskie szable oraz szpady.

Wśród starszych dochodziło do naprawdę „grubych” transakcji. Złoty „patyk”, jak go nazywano popularnie, czyli zegarek słynnej firmy Patek sprzedano za 45 000 złotych. To było15 średnich pensji! Mimo że handlując na jarmarku zarabialiśmy naprawdę nieźle, nikt z nas, młodych, nie mógł o czymś takim nawet marzyć.

Świat kolekcjonerów tamtych czasów odszedł bezpowrotnie. Dziś w handlu oprócz prywatnych kontaktów króluje internet, zapomnianych strychów prawie już nie ma, a wiedza wśród kolekcjonerów jest znacznie głębsza. Jest bezpieczniej, ale chyba też mniej romantycznie. W każdym razie wspomnienia handlarzy staroci z ul. Św. Ducha sprzed pół wieku warte są zapisania.

Niektóre ze wspomnień pochodzą od dawnych Gdańszczan, dziś mieszkających w Sopocie. Pewną ich część przywołam na najbliższym, niedzielnym spacerze po Górnym Sopocie, na który zapraszam!